niedziela, 27 lipca 2008

Stan upadłości


Jeszcze nie udało mi się przeczytać słynnej książki p.t. "Człowiek, który pomylił swoją żonę z kapeluszem". (A może czytać ją należy dopiero po ślubie?). Jej przedmiotem nie są w każdym razie problemy małżeńskie a raczej problemy z głową. Tytułowy człowiek nie odróżniał żony od kapelusza na skutek skomplikowanego urazu pamięci. Ostatnio wzrasta moja ochota zapoznania się z tą pozycją. Od dawna bowiem podejrzewałem, że mój mózg selektywnie ignoruje rzeczywistość, ale teraz mam na to w końcu niezbite dowody.

Pokój, w którym mieszkam, ma jedno okno wychodzące na nieco zaniedbany ogródek przynależący do naszego domu. Suszarnia znajduje się w piwnicy, więc zamiast zbiegać po kąpieli w negliżu trzy kondygnacje w dół a potem wracać znów na górę, wywieszam zwykle ręcznik do suszenia za okno. Wykorzystuję do tego celu metalową konstrukcję markizy, w skład której wchodzi poprzeczka wprost jakby stworzona do suszenia ręczników. Nie raz już zdarzyło się, że ręcznik mój, zdmuchnięty przez wiatr z prowizorycznej suszarki, musiał awaryjnie lądować w ogródku. W styczniu dość niefortunnie zawisł na modrzewiu, o jakieś pięć metrów pode mną i lekko w lewo. Teoretycznie był do dosięgnięcia z okna sąsiadów spode mnie, ale tylko z pomocą jakiegoś wyrafinowanego bosakopodobnego narzędzia. Wymagałoby to interakcji z sąsiadami, a to zawsze wywołuje we mnie dreszcz niepokoju, tym bardziej, że musiałbym ich powitać z dziwnym sprzętem i żądać otwarcia okna. Dlatego pomyślałem, że może lepiej będzie zrobić wędkę z drucianego wieszaka i sznurka i spróbować samemu go złowić. No tak, ale nie było akurat sznurka, wieszaki wszystkie potrójnie zajęte, na głowie szkoła, narty i inne igraszki, więc może jutro a tymczasem czysty ręcznik.

I tak wisiał. Sąsiadom nie szkodził, bo od ich okna był za bardzo w prawo, mnie się nie narzucał, bo do zarośniętego chaszczami ogródka zachodzę bardzo rzadko, a w zimie to już w ogóle. W końcu na wiosnę "dojrzał" i po jakiejś grubszej wichurze spadł na ziemię. Wyjrzałem kiedyś rano - patrzę - leży, pokryty igłami z modrzewia i ogólnie stęskniony pralki. "W drodze do szkoły." - pomyślałem i poszedłem jeść śniadanie. W drodze do szkoły jednak oczywiście miałem w głowie wszystko z wyjątkiem ręcznika. I za parę dni znowu go zobaczyłem. "Nie, to tak dalej być nie może. Będę zaraz szedł zrobić pranie, po drodze go wezmę." Ale z chwilą, kiedy odchodziłem od okna, wspomnienie ręcznika znikało.

Mijały tygodnie. Aż w końcu którejś niedzieli zaświeciło mocniej słońce i podszedłem do okna by wyjrzeć na świat i na mój ręcznik. Nie muszę chyba wspominać, że przypomniałem sobie o nim oczywiście dopiero tuż przy szybie. Spojrzałem na dół - a tam pusto! Poprzedniego dnia akurat przypadło coroczne sprzątanie ogródka i niestety widocznie objęło również ostateczne rozwiązanie kwestii ręcznika. Muszę przyznać, że darzyłem go pewnym sentymentem, choć pokryty był szkaradnym zielono-brązowym wzorem o tematyce hippicznej. Skłamałbym jednak pisząc, że jego utrata pogrążyła mnie w otchłani rozpaczy.

Ale już kilka miesięcy później historia powtórzyła się, tym razem z jasnoniebieskim. I znów to samo - gdy wyglądałem przez okno, ogarniało mnie mocne postanowienie zabrania go z dołu przy najbliższej okazji. Tylko, że po odejściu o pół metra od okna problem rozwiewał się w niebycie, przestawał istnieć. Aż w końcu którejś nocy rozpętała się straszna burza. Zwykle śpię jak kamień, ale było duszno i jakoś tak się wierciłem w półśnie aż w końcu obudziło mnie wrażenie, że ktoś robi mi zdjęcia. Burza była wspaniała - na chwilę usiadłem bezpieczny w pościeli, patrząc na pioruny walące pęczkami i słuchając grzmotów nadciągających gdzieś tam ze wschodu, od gór. Czułem się przez chwilę może jak Wagner, Goethe albo C.D.Friedrich, ale zaraz potem sceptycznie zasnąłem. Kiedy rano chciałem sięgnąć za okno po mój ulubiony, nowy, zielony ręcznik, okazało się, że skutkiem nawałnicy dołączył do swojego poprzednika w ogródku. Tego było już nadto. Najwyższym wysiłkiem woli udało mi się utrzymać w pamięci ręczniki i pokonać odwracające uwagę od ważnych rzeczy poranne rytuały mycia się i śniadania. Zszedłem na dół. Minąłem skrzynkę pocztową z jej potencjalnie hipnotyzującą zawartością, zignorowałem rosnący przy wejściu rododendron, którego widok wywołuje we mnie automatyczne skupienie na zadaniach bieżącego dnia i dotarłem do ogródka. Tym razem udało się - były oba. Niebieski ktoś litościwie odwiesił na rdzewiejącą beczkę a zielony, już prawie suchy, wisiał na wielkim krzaku rozmarynu. Może więc nie jest ostatecznie jeszcze ze mną tak źle i, jeżeli będę nad sobą pracował, to o ile się kiedykolwiek ożenię, uda mi się nie pomylić własnej żony z kapeluszem.

***

Zielony na skutek przypadkowego zbliżenia intymnego z rozmarynem kompletnie przeszedł jego zapachem. Poza tym był zupełnie czysty, więc gdy wysechł, wytarłem się nim po najbliższej kąpieli. To nie była dobra decyzja, ale teraz przynajmniej już wiem, jak się czuje n.p. kurczak przygotowany do pieczenia. Mój aromat utrzymywał się przez cały dzień i aż do wieczora wszystkie rozmowy nieuchronnie schodziły na temat jagnięciny.

Ścieżka dźwiękowa niezwiązana z tematem chyba w żaden sposób. A może jednak w jakiś? Pewnie tak. Może sobie przypomnę, jak wyjrzę przez okno. Tylko co z tego, skoro zaraz znów zapomnę? Jamie Liddell: Multiply (Marysia zidentyfikowała miasto - to Monachium)

Na zdjęciu widok z kuchni na dom szalonych sąsiadów z dantejskim tarasem na którym jest regularnie opalane, grillowane, grane w pamperki i słuchane muzyki bardzo głośno. Bezpośrednio pod tarasem rośnie ów działający na mnie podprogowo rododendron.

sobota, 28 czerwca 2008

Hermetyczno-sympatyczna

Korzystając z idealnej pogody wziąłem rower i pojechałem pięćset metrów pod górę zrobić w końcu porządne zdjęcia kilku smakowitych mieszkaniówek ulokowanych po 'mojej' stronie doliny. Wśród nich szczególnie bliski mojemu wybrednemu sercu jest dom przy Sädlenweg zaprojektowany przez AFGH. Żeby przeciętnemu fanu architektury szwajcarskiej uświadomić, który to, zwykle wystarcza powiedzieć, że to ten ocynkowany. Ale oczywiście operujemy wtedy haniebnym uproszczeniem. Tam się przecież tyle dzieje: rzut powyginany, trzon betonowy, stropy drewniane, okna panoramiczne, mieszkania dziwnie zaplecione.
Przystanąłem więc sobie tam, mokry od potu letnio-rowerowego i jąłem kontemplować możliwe ujęcia. A fascynuje mnie zawsze, przybysza z kraju pancernych ogrodzeń, że dom może nie mieć płotu. Stoi po prostu na skarpie, ogród ma z tyłu i tylko psychologiczna bariera powstrzymuje przed wejściem na trawnik. Ale nie mnie, bo ja na ten trawnik, który chwilę wcześniej pracujący właśnie kosiarz skosił, delikatnie wszedłem. Nie stało mi jednak tupetu, żeby po chamsku wtargnąć do ogródka, więc zrobiłem co się dało od frontu i już zbierałem się do odjazdu, kiedy zauważyłem, że nieostrożny kosiarz zostawił uchylone drzwi wejściowe. Pomyślałem: dobra nasza - zajrzę do środka i zdejmę hol. I kiedy nie przestępując progu mierzyłem, jakby tu zmieścić jednocześnie w kadrze żyrandol i fikus, w kadr weszła mi (boso) mieszkanka i zapytała bez ogródek, czy jestem architektem. Z rozkoszą odpowiedziałem, że owszem, na co ona zaproponowała mi, żebym zrobił sobię zdjęć w holu ile dusza zapragnie a potem, jeśli chcę, w jej mieszkaniu.
Kobieta wydała mi się nieco dziwna - miała na czole naklejoną sporą niebieską papierową kropkę a jej sukienka była jakby zszyta z różnych kawałków pomarańczowych szmat. Zaczęło we mnie kiełkować podejrzenie. Na tyle, na ile pozwoliła mi moja prymitywna, uboga w formy grzecznościowe niemczyzna dziękowałem jej za niespodziewaną życzliwość i od słowa do słowa wyjawiłem, że ETH, że z Polski, na co ona że była, że miała wystawę, i wtedy moje podejrzenie przerodziło się w pewność - to był nie kto inny tylko Pipilotti Rist. I kiedy ją zapytałem i potwierdziła, że tak to ona, to już dalej, że Sosnowska, że Sasnal i żebym poszedł za nią do sypialni, to mi coś pokaże, tylko żebym zdjął buty. I poszliśmy i pokazała mi swoją... kolekcję oryginalnych fotografii Jana Smagi i Anety Grzeszykowskiej, tych z rzutami mieszkań. Następnie rozmawialiśmy o jej pracach, podczas gdy ja robiłem w pośpiechu liczne fatalne, jak się później okazało, zdjęcia.
Potem dostałem szklankę wody, poznałem jej bardzo miłego czteroletniego synka, który siedząc w wannie poinformował mnie, że Polska odpadła z mistrzostw, oraz (prawie) jej męża, którym okazał się być krzepki kosiarz. Prawie, bo pozdrowiliśmy się tylko z dystansu w ogródku. Zanim odszedłem, pani Rist opowiedziała mi jeszcze, że mieszkanie architektów (Andreasa Fuhrimanna i Gabrielle Hächler, skądinąd autorów projektu) na samej górze jest zupełnie inne, sterylne i wystylizowane. Odparłem w nieudolnej próbie komplementu, że dlatego właśnie architektom tak dobrze robią związki z artystkami. Natychmiast przygniótł mnie ciężar tej niewydarzonej elokwencji, pożegnałem się szybko i umknąłem obmyślać w domowym zaciszu esprit d'escalier.

Fotografii więcej nie będzie, bo na ujęciach z ogródka widać pościel wywieszoną przez okna, wnętrza bardzo prywatne a mnie nie stać na prawników.

Ścieżka dźwiękowa dedykowana zdecydowanie mojej nie w pełni wykorzystanej fotograficznie dobrodziejce: The Knife - Heartbeats. Z różnych przyczyn. Po pierwsze - bo klip bardzo dziwny, jak sama PR, co też artystce w pełni przystoi. Po drugie - bo kolorowe kule z teledysku pasują jak ulał a) do kropki na czole; b) do tajemniczej żółtej purchawy w ogródku. Po trzecie - bo piosenka heartbeats jest po prostu świetna, jakkolwiek przyznaję, że może nieco łatwiej przyswajalna w coverowej wersji Jose Gonzalesa. I po czwarte - bo to zawsze miło posłuchać bicia serca.

sobota, 15 marca 2008

Bazyleapidarium

Już dwukrotnie odwiedziłem Bazyleę, ale dotąd nie byłem w stanie nic o tym napisać. Wrażenia liczne, krótkie, powiązane bardzo luźno - ani w tym wątku przewodniego, ani barwnych postaci, wokół których można by opleść intrygę. Albo raczej aż za dużo wszystkiego. A z samych opisów przyrody i Mickiewicz nie naleje. Ale gdy jechałem ostatnio pociągiem relacji Chur-Zurych naszła mnie myśl, że może po prostu trzeba zmieścić niewygodną treść w jakiejś wygodnej formie. Dlatego teraz następuje bazyleapidarium.

Sub-primus lapis imago. Komiks dla architektów - 60 sekund H&dM.

Lapis 1. Czy ktokolwiek jeszcze w Warszawie pamięta Bazyliszka? Złota Kaczka i Bazyliszek zasługują na odkurzenie, nowy marketing i światową karierę, do której są stworzeni. Renesans Bazyliszka byłby wspaniałym pretekstem do nawiązania braterskich stosunków z Basel - miastem, z ktorego prawdopodobnie Bazyliszek emigrował do Polski za chlebem i/lub dziewicami.

Lapis 2. Poszedłem na wystawę Action Painting w Fundacji Beyelera i podwójnie dobrze zrobiłem. Po pierwsze action painting dotychczas mnie odrzucało, a jednak coś w nim jest, jak stwierdzam. Najbardziej przemówił do mnie Pierre Soulages, może ze względu na nazwisko kojarzące się z ulgą. Jackson Pollock na filmie dokumentalnym nie przypomina zupełnie Eda Harrisa, który go odtwarzał w Hollywood. Jest mniejszy, bardziej łysy i jakiś taki elegancki. Po drugie, Renzo Piano zrobił tam kawał dobrej roboty dziesięć lat temu. Muzeum w środku jest znacznie większe, niż się z zewnątrz wydaje a na zewnątrz wszystko już bardzo dostojnie zarosło i prezentuje się niezwykle klasycznie.

Lapis 3. W sklepiku Beyelera trafiła mi się miła mini-przygoda. Spotkałem bardzo ładny młynek do pieprzu, w którym zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Poznaliśmy się bliżej, tzn obejrzałem go dokładnie i niestety szybko znalazłem jego wstydliwą, przerażającą, nieludzką cenę. Okazało się też, że znam rodziców: ojcem jest Peter Zumthor a matką Alessi. To przyjemne, że Peter nadal umie mnie czymś zaskoczyć. Przedmiot piękny, ale kosztował słono, a że i bez młynka za dużo pieprzę, to ostatecznie go nie kupiłem.

Lapis 4. W Renie można pływać. Wzdłuż rzeki wiszą koła ratunkowe z podpisem: "schwimmen in der Rhein? aber sicher!" - "pływanie w Renie? - pewnie!". Pewna miła badaczka mysiej prokreacji powiedziała mi kiedyś, że w lecie spływa Renem codziennie. Mówiła też, ze można kupić specjalną wodoszczelną torbę, która umożliwia spływającym transport suchej odzieży. Genialne. Mam nadzieję dożyć dnia, kiedy będę mógł się wykąpać w Wiśle w centrum Warszawy bez ryzyka nieodwracalnych zmian skórnych.

Lapis 5. Zurych to miasto luźno rozrzuconych willi. Bazylea to MIASTO.

Lapis 6. Gigant farmaceutyczny Novartis, powstały z fuzji koncernów Ciba-Geigy i Sandoz dysponuje nieograniczonymi funduszami i Danielem Vasellą - CEO, który ma kompletnego hysia na punkcie nowoczesnej architektury. Tereny Novartis zajmują całą ogromną połać blisko centrum miasta. Tam szalony dyrektor wznosi miasteczko R&D dla aptekarskich nadludzi. Nazywa się to Novartis Campus i kolejne bloczki budują tam tuzy architektoniczne. Sanaa, Zumthor, H&dM etc. Szkoda tylko, że podludzie tacy, jak ja muszą sterczeć za płotem. Dlatego moja rada dla wszystkich szefów wielkich korporacji, którzy teraz czytają szwajc: róbcie, chłopcy, fajne domy i wpuszczajcie do nich studentów (jak Vitra), bo kiedy odgradzacie je stalowym płociskiem to wychodzi wam marny PR.

Lapis 7. Nad Renem stoi sobie muzeum Jeana Tinguely zaprojektowane przez Mario Bottę. Jaki Botta jest - każdy widzi. Warstwa ciasta, na to warstwa kremu, i znowu warstwa ciasta, i znowu warstwa kremu i tak ad libitum. Paseczki, kamyczki, kółeczka, klocuszki, aż zemdli. Ale dokładnie po drugiej stronie rzeki przybyło kilka lat temu ładne nowe Breitezentrum SABarchitektów. Wizyta obowiązkowa, można zamiast Botty.

Lapis 8. Dobrze jest mieć przewodnik ale lepiej jest mieć przewodnika. Gdyby nie oprowadzał nas Ralph (którego typowałbym na aktualną reinkarnację Oscara Wilde'a, ale niestety odrzuciłem koncepcję wędrówki dusz) nigdy nie dotarlibyśmy do wspaniałego Antonius Kirche. Ten katolicki kościół wylano z betonu, kiedy beton był jeszcze nowinką techniczną. Zdecydowanie jedna z lepszych nowoczesnych świątyń w jakich byłem. Doskonałe witraże, mój patron, słowem: pobożne z pożytecznym.

Lapis 9. Pogięty bloczek Millera&Maranty w Schwarzpark to rozkosz architektoniczna. Szkoda, że wszyscy to już od dawna znają i nie mogę być tym, który pierwszy przedstawi go światu. Żałuję też, że nie udało się dostać do środka, ale jest tak ładny, że przy najbliższej wizycie w BL chyba znów spróbuję.

Lapis 10. Szał-łagier z zewnątrz wygląda po prostu fantastycznie. Do środka można się dostać tylko z okazji wystawy, albo na zmaówienie, jak się jest bogatą kunst-szychą. Ale szczęście jest blisko, bo od kwietnia otwiera się wystawa Sosnowskiej. Jadę!

Lapis 11. Ścieżkę dźwiękową, bez specjalnego związku z dzisiejszą treścią, dedykuję wszystkim osobom urodzonym w roku 1979, w tym sobie. The Smashing Pumpkins - 1979. Kurczę, co za wspaniała piosenka!

niedziela, 9 marca 2008

3D - trzy domy

Dwudziestego szóstego lutego wysłuchałem wykładu Christiana Kereza, podczas którego utwierdziłem się w przekonaniu, że Warszawa wygrała los na loterii zdobywając muzeum sztuki nowoczesnej jego projektu. Oprócz Muzeum, które znam, pokazał też szkołę w Leutschenbach (o której już tu kiedyś było) i mały domek dla dwóch rodzin, który też już wcześniej mi przemknął na zdjęciach. Mówił, że to gdzieś w Zurychu, ale gdzie dokładnie - nie powiedział. Kerez zasłużenie dostał takie brawa, jakich jeszcze w audytorium ETH po żadnym wykładzie nie słyszałem. A ja dopisałem domek do mojej długiej listy obiektów do obejrzenia w Szwajcarii i tam sobie spokojnie wisiał.
Czasami zdarza się taki dzień, kiedy nie dość, że się mnóstwo ciekawych rzeczy dzieje, to jeszcze następują jedna po drugiej w doskonałej kadencji i nie trzeba z niczego rezygnować - i wóz i przewóz. I właśnie w ubiegły czwartek kolejne atrakcje edukacyjne tak się ułożyły, że wylądowałem po ostatnim wykładzie około dziesiątej wieczorem w środku miasta. Wraz z miłym towarzystwem zdecydowaliśmy się ukoronować dobę skromną libacją w jednym z pobliskich lokali. Kompletne uwędzenie odzieży w dymie tytoniowym okazało się być tym razem ceną wartą zapłacenia, bo rozmowa toczyła się wspaniale. Kiedy zeszliśmy na temat Kereza, to wypłynął ów domek z mojej listy i od jednego z interlokutorów dostałem dokładny adres. Stoi sobie, jak się okazało, po północnej stronie jeziora, powyżej tak zwanego 'Goldküste' - złotego brzegu, czyli na droższym, słonecznym stoku doliny.
Dziś po obiedzie wybrałem się do Witikonu go obfotografować. Okazał się być naprawdę niewielki, ale ostry, jak żyletka. Czysta przyjemność.
Syty jakości, do domu postanowiłem wrócić piechotą wietrząc płuca w świeżym powietrzu górskich przedmieść Zurychu. Po drodze trafiły mi się jeszcze dwa świetne znaleziska. Obok kolejki Dolderbahn odkryłem tajemniczą białą willę. Nie wiem, kto to rysował, ale się dowiem. Tchnęło z niej kasą, o której nawet nasze złote buraki raczej tylko śnią, i klasą, która w ogóle burakom nie grozi. A kilkaset metrów dalej - domek własny Mike Guyera, połowy duetu Gigon&Guyer. Mike, jak mi wyjawiono podczas czwartkowego wędzenia, ożenił się z sekretarką Rema Koolhaasa.
Na deser przemknąłem jeszcze przez mieszkaniówkę Sonnengartenstrasse, klasykę Gigon&Guyer, która nie przestaje mnie zadziwiać i zachwycać, ilekroć tamtędy przechodzę.

Ścieżka dźwiękowa: piosenka, która ostatnio przykleiła mi się do ucha i nie daje się odczepić w żaden sposób. Amy Winehouse - Valerie. Tam jest w pierwszym wersie kawałek o widoku ponad wodą - czyli w sam raz na dzisiaj.
Well sometimes I go out, by myself, and I look across the water
And I think of all the things, of what you're doing, and in my head I paint a picture
Since I've come home, well my body's been a mess, and I miss your ginger hair, and the way you like to dress
Oh won't you come on over, stop making a fool out of me, why don't you come on over, Valerie

piątek, 29 lutego 2008

ene due like fake

obraz kontrolny
Ostatnio chodzę nieco rozkojarzony. Może to wiosna? W powietrzu jakby coś się czai, na trawnikach kwiatki kiełkują, studentki rozgogolone rozpoczęły roboty polowe: orzą komórami, sieją notatkami i rzucają słowa na wiatr. Udziela mi się widocznie. Dzisiaj na przykład wziąłem ipoda, założyłem słuchawki, włączyłem czajnik i zastanawiałem się dlaczego nie gra.
Takie rzeczy to są tylko niegroźne igraszki. Ale gorzej było dwa dni temu. Jadąc do szkoły błądziłem beztrosko myślami gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie, pomiędzy niebieskimi migdałami, szklanymi domami i faramuszkami. Po wylądowaniu na planecie ETH spostrzegłem, że pozostawiłem w autobusie torbę z tonami ważnych papierów, kalendarzem i najnowszym numerem WERK, który nabyłem byłem poprzedniego dnia. A i torby pożałowałem - nowa czarna szpanerska z płótna, z nadrukiem BAUHAUS, na dodatek to był prezent, ergo - dół. Na nic sie zdała mobilizacja - pomimo spędzenia następnej godziny na ganianiu po Zurychu pojazdów, w których mogłem ją zostawić (przy życzliwym udziale pań z ZTM, które wskazywały mi przez telefon, gdzie i kiedy mogę złapać kandydujący trolejbus) nie znalazłem i poddałem się. Zgłosiłem zaginięcie przez internet, ale w miarę, jak opisywałem w formularzu kolejne szczegóły utraconego mienia, moja nadzieja na jego odnalezienie malała. Pod wieczór pogodziłem się z rozstaniem, przestałem zwracać się do siebie w myślach per 'ty ośle' i zrezygnowany poddałem się muzykoterapii.
Najgorsze w gubieniu rzeczy jest to, że zawsze 'po' tracę do siebie zaufanie. Raczej nie ufam osobom, które rozpylają dobytek po mieście a tu nagle, ciach! - i sam należę do przypadkowych altruistów. Wczoraj jeździłem tramwajem trzymając cały czas plecak na kolanach i obsesyjnie sprawdzając po pięć razy, czy nigdzie nic nie zostawiłem. Portfel? Jest. Klucze? Są. Aparat? Mam. Mała żółta karteczka z zapisanym bardzo ważnym czymś? Mam. Sweter, okulary? Na sobie. Czyli mam. Mózg? Choroba, chyba został na przystanku. A może dziś go w ogóle nie brałem?
Dziś rano padał deszcz i zaraz po przebudzeniu naszła mnie wizja rozmiękającego gdzieś na pętli świeżutkiego numeru WERK, walających się notatek z wykładów i mojego czerwonego kalendarza, który powoli puchnie, w miarę jak woda z kałuży namacza kartki w kierunku od krawędzi do grzbietu. Potem w drodze do łazienki przeszedłem płynnie do wyobrażania sobie, jak podły kierowca trolejbusu z ogromnym kolczykiem (czemu?) wraca po pracy do domu i daje moją torbę z bauhausem swojemu chłopakowi, który co prawda wykłada na codzień chemię w Migrosie, ale zawsze kręcił go funkcjonalizm i dlatego w podzięce szepce mu do ucha 'Grrrrrrrrropiussssssss!'. Gdy chrupałem müsli, objawiła mi się scena w Fundgrube - to są takie sklepy, w których handluje się rzeczami pozostawionymi w pociągach i innych miejscach a przez nikogo nieodebranymi. Wielka murzynka z dzieckiem u piersi właśnie kupowała w nim za dwa franki moją torbę, kiedy okazało się, że pora kończyć śniadanie i ruszać.
Po serii kontroli, czy nic nie zostało zapomniane byłem prawie gotów do zerwania banderoli i uruchomienia podróży na uczelnię. Postanowiłem jeszcze pro forma rzucić okiem na stos poczty, który przez brak na naszej skrzynce naklejki 'keine werbung' składa się zwykle w 95% właśnie z werbung. I nagle słońce wzeszło, ptaszęta się rozćwierkały, dzwony zadzwoniły a króliczki rzuciły mi się na szyję, bo pod warstwą promocji leżał list z Fundbüro Zürich donoszący o odnalezienu mojej zguby.
W euforii wydałem mnóstwo pieniędzy na książki. Zarezerwowałem też pewną pulę na nagrodę dla znalazcy (w liście stało, że jest możliwość wynagrodzenia poczciwca) ale przy odbiorze poinformowano mnie, że uczciwa szoferka odniosła, nie pozostawiając personaliów. Kasa na nagrodę przypadnie wobec tego świętemu Antoniemu, który jest kapitalnym świętym i jeśli ktoś nie był bierzmowany a będzie i potrzebuje pomysłu na patrona to gorąco polecam.

Ścieżka dźwiękowa wiosenno-euforyczno-jazzowo-królicza: Björk - It's Oh So Quiet
torba borba ósme smake deus deus kosmateus i morele baks.

wtorek, 26 lutego 2008

ECH

O rany! Ależ bym tu coś napisał chętnie. Ale niestety - dzisiaj muszę sobie odmówić tej przyjemności. Siedzę zakuty w dyby i próbuję coś robić, a idzie mi okropnie. O szóstej jest wykład i jakoś muszę czas do tej szóstej zabić, tzn skierować kreatywność w stronę, w którą powinna ale zdecydowanie dzisiaj nie chce. Dziś chyba po prostu jeden z 'tych dni' - powinienem był zostać w łóżku. Teraz mam pomysł - pójdę po herbatę. Ale może herbata powinna być nagrodą? Nie, potrzebuję jej teraz. Idę. Daję sobie jeszcze trzy zdania. Pierwsze: na ETH pachnie dziś oborą, bo słońce zaświeciło i nawóz zmiękczyło. Drugie: gdybym chciał/mógł do końca zmarnować czas dzisiaj, kliknąłbym tutaj i eksplorował miliony świetnych linków do czwartej nad ranem. Trzecie: Sarah, Vaughan!

poniedziałek, 25 lutego 2008

Vals

W piątek rano wstałem z łóżka i udałem się prosto do odległej o 170km wanny. Pojechaliśmy samochodem W.Z., która prowadziła. Zabraliśmy jeszcze współpolaka P.W. i dwóch Chińczyków. To był dla wszystkich doskonały interes, bo dzięki dodatkowym pasażerom podróż wyniosła na głowę równowartość jednej trzeciej ulgowego biletu kolejowego. Dzięki pewnej dociekliwej osobie wiem już od pewnego czasu, że ten rodzaj oszczędności ma nawet nazwę - car-pooling. Co prawda roztargniony azjata Sunan Tu kosztował nas pół godziny cennego czasu i paliwa, bo trzeba było zawrócić na autostradzie po plecak, który zostawił na stacji benzynowej, ale i tak się opłaciło i zdążyliśmy na 11 do Vals, gdzie już czekała reszta grupy.
Tym razem to ja wystąpiłem w roli kaowca. Nauczony doświadczeniami starszych kolegów miesiąc wczesniej zadzwoniłem do term, żeby zarezerwować miejsca na sobotę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy miła pani w słuchawce oznajmiła, że weekendy ma zabukowane do wiosny. Cóż było robić - wziąłem piątek. Na mojego maila o planowanej higienie odpowiedziało piętnaścioro chętnych i tyle też miejsc zarezerwowałem.
Pomimo wielokrotnie ponawianych próśb o powiadomienie w razie zmiany planów na tyle wcześnie, żeby jeszcze dało się odwołać rezerwację, trzy osoby zrezygnowały mailowo w noc przed wyjazdem. Jeden Amerykanin w ogóle bezczelnie zadzwonił z łóżka żeby powiedzieć, że się nie kąpie, kiedy my właśnie wjeżdżaliśmy do Chur. Zrugałem ostro przedstawiciela najpotężniejszej nacji świata i jak zwykle postanowiłem, że ostatni raz cokolwiek organizuję. Szykowałem się na intensywne świecenie oczami przed retoromańską recepcjonistką, ale na szczęście to ona powitała nas słowami, że system się zawiesił i że przeprasza i że zaprasza.
Jeżeli kiedykolwiek zajmę się nauczaniem, tak jak mi to kiedyś przepowiedział Olgierd Jagiełło, to moje pierwsze seminarium p.t. 'jak oszukują nas fotografie architektury', odbędzie się przy wejściu do term w Vals. Tego wejścia nie ma na żadnym zdjęciu - jest tak żałośnie niereprezentacyjne i obskurne, że dopiero teraz zacząłem żałować, że go nie sfotografowałem. Wchodzi się mianowicie przez zwykłe metalowe drzwi osadzone w betonowej ścianie niskiej przybudówki nienajlepszego hotelu z lat '70 do długiego kiszkowatego korytarza, w którego połowie pojawia się niewielka recepcyjka. Drogę oświetlają chamskie świetlówy przesłonięte jedynie panelami ze stalowej siatki o wyglądzie i wdzięku starych rajstop. Być może Zumthor chciał w ten sposób przez kontrast przygotować gości na następujące później delikatesy. Bo dalej delicje zumthorowskie rozgrywają się w precyzyjnie zaplanowanej sekwencji.
Aperitif. Szatnie. Ktoś opowiadał mi, że mają nastrój lupanaru i chyba coś w tym jest, jakkolwiek z pewnością potwierdzić nie mogę. Czarny sufit, punktowe światło, bordowy fornir i chromowane numerki. Niekoedukacyjne, ale i tak rozbierałem się w wielkim pośpiechu.
Schody. Po obmyciu pod mrocznym prysznicem za jedwabną zasłonką schodzi się po wielkich majestatycznych schodach z mosiężną poręczą na poziom kąpielowy. W centrum znajduje się główny basen (33 st. Cels.) otoczony pudełkami-kolumnami kryjącymi różne atrakcje. Dookoła basenu można chodzić, siadać na ławach, wieszać płaszcze kąpielowe na specjalnych mosiężnych 'trzepakach', czaić się na wolny leżak i, jeżeli jest się wystarczająco zuchwałym studentem architektury, robić zdjęcia z biodra zamaskowanym za pomocą ręcznika aparatem.
Przystawki. W rogu hali łaziebnej są małe schodki, po których schodzisz do ciasnego dołu z gorącą wodą. Jest tam dziura w scianie, zaledwie rozmiarów człowieka, którą przeciskasz się do małej komórki z kamienia łupanego. Woda bulgocze a z sufitu płyną dziwne dźwięki. Nowy wymiar przyjemności.
Albo: wchodzisz do kamiennego pudełka pomalowanego w środku na rudoczerwono i od początku gorzko żałujesz - w środku ukrop. Najpierw gęsia skórka, potem każdy włosek pokrywa się bąbelkami a pot bije na czoło. Ale siedzisz grzecznie, bo każde poruszenie wywołuje bezlitosne fale świeżej gorącej wody a nie ma skąd dopuścić zimnej. W końcu czujesz się jak gotowy pieróg i wyskakujesz. Cały parujący dostrzegasz zaraz naprzeciwko wejście do pudełka z mosiężnym oznaczeniem 14C. Jak bardzo zimna może być zimna woda - przekonajmy się. Bardzo zimna: co jakiś czas wybiega stamtąd po serii krzyków ciężko dysząc głeboko schłodzony pierożek. I dopiero po wyjściu z lodowni robi Ci się naprawdę gorąco.
Inne pudełko: woda z płatkami rumianku. Bardzo przyjemna, dopóki ktoś nie zażartuje, że te płatki to naskórek starego Szwajcara.
Wielkie pudło: w środku czarno jak w pudle i trzy olbrzymie mosiężne prysznice. Z jednego leci deszcz, z drugiego pojedynczy strumień a trzeci to wąż strażacki.
Małe pudełeczko. Wewnątrz woda ciecze z rurki na żółty reflektor w podłodze. Na barierce wiszą mosiężne kubeczki, którymi możesz pić wodę. Sprawdziłem - ma smak krystaliczno-metaliczny.
Danie główne. Z dookólnej promenady wchodzi się do niewielkiego podłużnego baseniku z dziurą w szybie, przez którą można wypłynąć na zewnątrz. I o to właśnie chodzi. Pływasz sobie pod otwartym niebem w parującej ciepłej wodzie a wokół Ciebie ośnieżone góry. Ha ha ha - taaaak. Dla zwiększenia tej niebiańskiej przyjemności można jeszcze dodać hydromasaż poprzez wpłynięcie pod któryś z trzech strumieni wody, które tryskają bezustannie z trzech ogromnych mosiężnych 'kranów'.
Deser. Kiedy skóra na dłoniach i stopach pomarszczy się już dokumentnie, pora wybrać się do łaźni parowej. Wchodzi się przez pomieszczenie ablucyjne z prysznicem i miejscem na ręczniki. Potem mijasz gumową zasłonę i przechodzisz do czarnego, ledwo oświetlonego, wypełnionego aromatyczną parą przedziału z dwoma kamiennymi ławami i kolejną zasłoną. Za nią kolejny przedział, ale więcej pary i cieplej i znowu gumowa zasłona. W trzecim przedziale jest naprawdę gorąco, prawie nic nie widać a na końcu stoi dziwny obelisk, z którego sączy się odurzający, wonny tuman. Jeżeli Chińscy barbarzyńcy najadą Szwajcarię i pokonają jej walecznych obrońców, to w tej łaźni napotkają gotowe idealne miejsce na ekskluzywną palarnię opium.

Na terenie term obowiązuje zakaz fotografowania. I nic dziwnego, bo kto by chciał, żeby jego obnażone starcze ciało wystawiane było przez obcych fotoamatorów na widok publiczny w internecie. Ja jednak dopuściłem się tego wykroczenia z miłości do kamienia i betonu. Dlatego teraz, dopóki mnie nie aresztowano, można zobaczyć, jak beztrosko bawią się zamożni emeryci w cudownych wnętrzach Zumthora.

Ścieżka dźwiękowa: smukłe ciało trąc frotem nie pamiętasz już o tem jak czekałem z łopotem spragnionych ust.